Golec uOrkiestra

Bliźniacy Łukasz i Paweł Golec urodzili się 19 lutego 1975 roku w Żywcu. Na stałe mieszkają w beskidzkiej wsi Milówka. Od trzeciej klasy podstawówki uczyli się grać w szkole muzycznej. Później była Szkoła Muzyczna II stopnia w Bielsku Białej, a następnie studia na Wydziale Jazzu i Muzyki Rozrywkowej w Akademii Muzycznej w Katowicach. W sobotę (9 czerwca), podczas festiwalu w Opolu odebrali nagrodę Superjedynki dla najlepszego zespołu. W niedzielę zagrali w rzeszowskiej Akademii. Koncert, jedyny i niepowtarzalny trwał ponad dwie godziny, a publiczność nie chciała ich wypuścić ze sceny. Przed koncertem, podczas wywiadu przyznali

NIE MAMY KOMPLEKSU AMERYKI

golecPodobno w waszym domu wisi zdjęcie was dwóch, podpisane "Łukasz i Paweł". Po latach okazało się, że jest to zdjęcie jednego z was, tylko skopiowane.
Łukasz: Tak. Wyszło to dzięki naszemu starszemu bratu, Rafałowi, który przyglądając się dokładnie zdjęciu wydał taki werdykt. Jednak który z nas jest na tym zdjęciu - tego nie wiadomo. Zresztą mamy mnóstwo zdjęć, na których nie wiemy który jest który.

Wiele gazet pisząc o Was wspomina o stypendium ze szkoły muzycznej w Bostonie, ale informacje o tym czy wyjazd doszedł do skutku czy nie są rozbieżne. Jedni podają, że tak inni, że nie. Jaka jest prawda?
Łukasz: Wyjazdu nie było. Dostałem stypendium z Berkley College Of Music z Bostonu.. Paweł: W dziewiątej klasie szkoły podstawowej - pierwszej licealnej. Łukasz: To było na wakacjach. W tym czasie zmarł nam ojciec, mama była na emeryturze i nie było kasy na wyjazd. A z drugiej strony my nie mamy kompleksu Ameryki. Uważamy, że Amerykanie mają kompleks Europy, a nie na odwrót.

Podobno puzon, na którym gra Paweł, trafił w jego ręce w dość oryginalny sposób.
Paweł: To było dwanaście lat temu, gdy było bardzo ciężko o dobry instrument. Wówczas na polskim rynku można było dostać instrumenty produkcji polskiej i czeskiej. Wiadomo, że każdy muzyk dąży do tego, by grać na coraz lepszym instrumencie. Na moją prośbę proboszcz przywiózł mi puzon z Ameryki. Na polskiej granicy zaczęły się kłopoty. Cło za instrument muzyczny to połowa jego ceny. Łukasz: Więc proboszcz postawił walizkę z instrumentem obok siebie, jako swój tobołek. Na pytanie celnika czy gra na puzonie, pierwszy raz skłamał i powiedział, że tak. Dobrze, że celnik nie poprosił go, by zagrał... Łukasz też gra na nietypowym instrumencie - czerwonej trąbce.
Łukasz: Jest kilka egzemplarzy takiej trąbki na świecie. Nazywa się to dokładnie Meiting Comiting model Miles Davis. Instrument robiony ręcznie, na specjalne zamówienie. Tak się złożyło, że jak byłem w Nowym Jorku, w sklepie muzycznym była ta trąbka. Kupiliśmy ją za 1450 dolarów, choć pierwotnie kosztowała 3 tysiące dolarów.

Jak się zbija tak cenę?
Łukasz: Trzeba chodzić do sklepu codziennie.
Paweł: Przez dwa tygodnie, codziennie chodziliśmy do sklepu. Graliśmy na niej po parę godzin. W sklepie widzieli, że to jakiś świry i muszą mieć ten instrument. Na takim "sprzęcie" grają tylko ludzie, którzy są troszkę zboczeni na punkcie muzyki. Do tego jeszcze stara śpiewka, że jesteśmy biedni studenci i się udało.

Żona waszego starszego brata Rafała powiedziała o was: Oni to coś jednego, ale w liczbie mnogiej. Co wy na to?
Łukasz: Jest to poniekąd prawda. Mamy podobne gusty, podobne charaktery... Paweł: Często jest tak, że podczas rozmowy jemu brakuje słów, więc ja dopowiadam, on zaczyna zdanie, ja je kończę.
Czyli się uzupełniacie?
Łukasz: Tak. Nadajemy na tych samych falach.

Czy bywacie na zjazdach bliźniaków?
Łukasz: Nie mamy na to czasu, ale ostatnio nadano nam honorowe członkostwo Polskiego Towarzystwa Bliźniąt. W sobotę odebraliście nagrodę "Superjedynki" dla najlepszego zespołu.

Gratuluję.
Paweł: Bardzo dziękujemy, była to dla nas duża frajda.

Podczas wręczania, powiedzieliście, że nie jesteście gwiazdami, ale w gwiazdą macie sporo wspólnego.
Łukasz: Tak z chodzeniem z gwiazdą w okresie świąt Bożego Narodzenia.

Do tej pory chodzicie?
Paweł: Tak. Jest to kultywowany zwyczaj. Ludzie czekają na nasze kolędowanie. Mama nauczyła nas, że jak iść do kogoś to z czymś. Zaśpiewać porządnie i z jakimiś dobrymi powinszowaniami. Łukasz: W czasie świąt, gdy byliśmy w liceum, jak chodziliśmy z winszowaniami, to w grupie było ponad czterdziestu muzykantów. Kolędników przyjmuje się winem grzanym ze spirytusem.

Jak to przeżyliście?
Paweł: Czasami jest ciężko, ale jak człowiek wyjdzie na mróz, to mu wszystko przechodzi....

Nigdy nie słyszałam takich winszowań. Mogłabym prosić o próbkę...
Łukasz: Stary rok się pominą, nowy rok się nawinął, trzeba Bogu dziękować i na nowo winsować. Na scenście, na zdrowie na ten nowy rok, co by wam się dazyło, mnozyło, w oborze, w komorze, daj to Panie Boże, byście mieli tyle wołków ile w płocie kołków, tyle łowiecek ile w lesie mrowiecek, tyle cielicek ile w polu jedliczek, tyle bycków ile w polu bucków, snop przy snopie, kopa przy kopie, by gospodorz chodził między snopami, jako miesiąc między gwiazdami, co byście mieli psenickę, jako renkawickę, ziemniaki jako buroki, buroki jako przetoki, w każdym kontku po dzieciątku... Tak można i godzinę. Czym szybciej się to mówi tym lepiej, wówczas wiadomo, że ma się łeb na karku
Paweł: Na każdą okazję się inne winszowania. Na Szczepana, na Boże Narodzenie, na Nowy Rok, na Trzech Króli. W czasie tych świąt, jest dwa tygodnie wyjęte z życiorysu.

Nazywają Was "muzykami sesyjnymi"...
Paweł: Mieliśmy mnóstwo sesji nagraniowych, już przestaliśmy to liczyć. A sprawa jest prosta, za jednym telefonem muzyk, który szuka zespołu do nagrania, znajduje puzon i trąbkę, więc jeżeli to mu wystarczy, to już na skompletowany skład.

Odnieśliście sukces, jesteście najlepsi, czy macie jakieś marzenia?
Łukasz: Chyba nie
Paweł: Nie, a tych najskrytszych nie wyjawimy
© 2001 Kucica
webmaster
© 2002 Kucica