![]() |
![]() |
![]() |
![]() |
![]() |
|||||||
|
![]() ROBERT MAKŁOWICZwielki smakosz, dziennikarz, autor książek kulinarno-historycznych, recenzent. Prowadzi program "Podróże kulinarne Roberta Makłowicza", w których przedstawia regionalne potrawy, opowiadając przy tym historię danego regionu. W ubiegłą sobotę gościł w Baranowie Sandomierskim, gdzie powstawał kolejny odcinek "Podróży". Tym razem przygotowywał dania kuchni dworskiej.Ze smakiem przez życie- Jak zaczęła się pana przygoda z "Podróżami kulinarnymi", kto wpadł na pomysł gotowania w różnych miejscach?- Wszystko zaczęło się trochę przypadkowo. Miałem za sobą prawie trzyletnie doświadczenie gotowania w studio. Swoją zawodową działalność zacząłem od pisania o jedzeniu, co zresztą do dzisiaj robię. Wówczas pracowałem w Gazecie Wyborczej i redaktorzy mieli pomysł, by zrobić program kulinarny. Więc wspólnie z Amerykaninem Michaelem Logozzo nagraliśmy w telewizji dwa odcinki o gotowaniu. Gazeta szybko zrezygnowała z tego pomysłu, ale odcinki zostały kupione przez program "Kawa czy herbata". Tam nasze programy ukazywały się przez trzy lata. Nigdy nie zobaczyłem żadnego z nich, ponieważ były nadawane między 6 a 8 rano. Jednak nie do końca podobała mi się formuła tego programu. Jestem historykiem z zamiłowania i prawie wykształcenia (niemal skończyłem studia historyczne na UJ), więc chciałem opowiadać o gotowaniu, łącząc kuchnię z lokalną tradycją, z krajami, z naturalnymi krajobrazami. Nosiłem się z zamiarem zrobienia takiego programu. Mówiłem o tym dość długo. Kiedyś o swoim pomyśle powiedziałem w towarzystwie Ewy Wachowicz, której właściwie prawie nie znałem. Za tydzień Ewa zadzwoniła, mówiąc, że robimy odcinek pilotowy. I tak to się zaczęło... - Gdzie zrealizowany został pierwszy odcinek? - Oczywiście w Krakowie. A potem były: Praga, Wiedeń, Budapeszt, Tokaj, Słowacja... - Ostatnio wrócił pan z Urugwaju - Kręcenie Podróży" przypomina kulkę śnieżną. Na początku kulka jest mała, gdy puści się ją z góry, widać jak zaczyna rosnąć, staje się coraz większa... - W pana książce "Zjeść Kraków" pojawia się postać kelnera, nazwanego Neandertalem, który, jak pan to opisuje, przychodził do stolika i pytał: "To ile tych melbów będzie" i "Czy panie będę wódeczki". - Tak. Neandertal jest postacią prawdziwą. Naprawdę miał taką ksywkę, naprawdę tak mówił i tak wyglądał. To wszystko są opowieści prawdziwe. Były takie śmieszne czasy; połowa lat osiemdziesiątych, kiedy już mogliśmy jeździć na Zachód (w 1984 roku, dano studentom paszporty), kiedy mogliśmy wyjeżdżać tam do pracy, oczywiście na czarno. Przywoziłem 200 - 300 dolarów. Były to gigantyczne pieniądze. Mogliśmy poświęcić dwa dolary na to, żeby w luksusowej peerelowskiej restauracji jadać kotlet z ananasem. - W tej samej książce znajduje się dział opisujący krakowskie lokale. Podzielony jest na trzy części: "Gdzie należy pójść", "Gdzie można pójść", oraz "Gdzie nie powinno się chodzić", oczywiście w Krakowie. Czy później restauratorzy, szczególnie tych lokali, które opisał pan jako niewarte odwiedzin, nie mieli pretensji... - Nie mieli, bo byli przyzwyczajeni do tego, że ich gnębię. Od 1992 roku co tydzień w lokalnym dodatku Gazety Wyborczej" pisałem recenzje i dość mocno ich tam prześladowałem. Zaprzestałem tego procederu całkiem niedawno - dwa tygodnie temu. "Wierzynek" wcześniej groził mi procesem, ale później zrezygnował. - Ale w książce "Listy do..." autorstwa pana i Piotra Bikonta, pisał pan także o innych lokalach, także rzeszowskich. - Oj tak... Pisałem o jednej z restauracji, gdzie podają "polędwiczki arcyksięcia Ferdynanda" i polędwicę Mussoliniego". Szczególnie ta druga potrawa jest jakimś kompletnym absurdem, dlatego, że Mussolini z pewnością nie jadł polędwicy. Był człowiekiem chorym na wrodzony syfilis. Tak jak wielu dyktatorów, był w rękach szarlatańskich lekarzy. W związku z tym odżywiał się bardzo dziwnie. Na przykład przez dwa lata jadł wyłącznie winogrona i popijał je mlekiem. O mało od tego nie umarł. Dyktatorzy nie są entuzjastami stołu. Hitler był wegetarianinem, zresztą prawie wcale nie jadł. Mussolini też żywił się w większości warzywami. Więc polędwica Mussolini" w Rzeszowie jest rzeczą dość dziwną. - Mówi pan, że jest historykiem z zamiłowania i prawie wykształcenia, ale przecież pana studia zaczęły się od czegoś innego. - Zdałem maturę w 1982 roku. Był to tak naprawdę pierwszy rok stanu wojennego. Najgorszy rok, jaki przeżyłem. Człowiek, gdy ma 18-19 lat, tak naprawdę jest kretynem i nie wie, czego chce. Poszedłem na prawo, myśląc to będzie tak fajnie. Może tak by i było, ale samo zdanie egzaminów to istne piekło. - Podczas gali rozdania "Oskarów Kulinarnych", reżyser programu "Podróże kulinarne", powiedział, odbierając nagrodę w pana imieniu, że chyba tylko w Urugwaju nie zaczepiali pana przechodnie, pytając: "Co nam pan dzisiaj ugotuje?". Czy faktycznie tak jest, że ludzie zaczepiają pana na ulicy? - Oczywiście. Tak jest. W 98, a nawet w 99 procentach zaczepiają mnie Polacy. Ale są to wiadomości optymistyczne, ponieważ przeczą one pogłoskom o jakimś przerażającym kryzysie. Ci Polacy są wszędzie, na całym świecie. Ci, którzy mnie zaczepiają także za granica, to nie są ci, którzy wyjeżdżają z Polski za pracą. Mnie zaczepiają polscy turyści, którzy wybierają się za granicę, aby pozwiedzać, zobaczyć świat. Jesteśmy narodem dumnym, ale też i ruchliwym. - Czy zdarzyło się panu, że po rozmowie z mieszkańcami danego regionu, zmieniła się potrawa, która miała być przygotowywana w programie. - Mnóstwo razy tak się działo. Przygotowuję się do programów teoretycznie, staram się czytać książki, zdobyć jakąś wiedzę. Jednak często rozmawiam z ludźmi, zasięgam języka na miejscu. W końcu ten program w dużej mierze jest oparty na improwizacji. - Zbliża się Wielkanoc. Czas przygotowywania świątecznych potraw, pieczenia ciast. Co według pana powinno znaleźć się na świątecznym stole? - Wielkanoc ma to do siebie, że nie ma takiego ścisłego kanonu potraw, tak jak to jest w przypadku świąt Bożego Narodzenia. Tak naprawdę to są trzy rzeczy, które według mnie są obowiązkowe na świątecznym stole: babka piaskowa, mazurek i jajka. A cała reszta jest już dowolnością. Wystarczy zobaczyć, co ludzie mają w koszykach idąc do kościoła ze święconym: jest sól, jest chleb, o zgrozo - są cytrusy... A skąd to się wzięło? Z niedostatku PRL. Ludziom się wydawało, że pomarańcze i cytryny to jakiś niezwykły luksus i zaczęli to wkładać do koszyków. Tak to zostało do dzisiaj. To jakiś kompletny nonsens! Ale oprócz tego jest kiełbasa, jakaś przyzwoita szynka. To sugeruje, że święta to czas, gdy na stole powinny pojawić się dobre wędliny, a nie takie, jakie na co dzień spotykamy w sklepach - pełne sztucznych konserwantów. - Czyli świąteczne potrawy należy przygotować samemu, a nie polegać na sklepowych wyrobach? - Oczywiście, tak jest najlepiej. Przy okazji życzę pani i Czytelnikom wspaniałych, obfitych i bardzo udanych świąt wielkanocnych. - Serdecznie dziękuję. © 2003 Kucica |
||||||||||
![]() |
© 2002
Kucica |