marcin daniec

Marcin Daniec

- Miałem i mam dwie wielkie pasje - piłkę nożną i granie na scenie. Teraz mogę się przyznać, że właśnie z ich powodu w drugiej klasie liceum groziło mi niesklasyfikowanie z dziewięciu na jedenaście przedmiotów. Na szczęście dyrekcja szkoły dała mi szansę i wszystko dobrze się skończyło.
Rozmowa z Marcinem Dańcem, jednym z najlepszych artystów kabaretowych

Nie dam sobie czerwonej kartki

- Czy Marcina Dańca można by wysłać na bezludną wyspę?
- Wywieść może tak, ale pozostanie tam byłoby niemożliwe.

-Dlaczego, nie chciałby pan pobyć choć chwilę sam?
- Może powiem inaczej. Technicznie nie byłoby problemu z dotarciem na wyspę, ponieważ świetnie pływam.Mówię całkiem poważnie. Głęboko w szufladzie mam schowany pięknie oprawiony dyplom ratownika. Gdy byłem studentem, zarabiałem ciężkie pieniądze właśnie jako ratownik na basenie. Prócz tego pływam łódką i na skuterze wodnym... Tak więc z wyjazdem nie byłoby większego problemu, on tkwi gdzie indziej.

- Zamieniam się w słuch.
- Ja po prostu uwielbiam ludzi. Nawet gdyby mnie pani związała, zrobiłbym wszystko, by wrócić z powrotem.

- Czyli pan nie może być samotny?
- Absolutnie. I to nie chodzi tylko o rodzinę, ale o ludzi ogólnie. Dlatego bardzo się cieszę, że mogę wykonywać zawód artysty. Bardziej zależy mi na reakcji publiczności niż na wysokości honorarium.

- A propos publiczności. Jak pan sądzi, jaka ona jest?
- Z publicznością jest tak jak z gośćmi na domowym przyjęciu. Nie można popadać w samozachwyt. Trzeba być gospodarzem od pierwszego "dzień dobry" do ostatniego "dobranoc". Jeśli ktoś jest smutny, trzeba się nim zainteresować, ale jeżeli po godzinie on nadal nie ma ochoty na rozmowę, należy go zostawić w spokoju. I tak samo jest z publicznością. I jeszcze jedno. Nie można udawać! Goście natychmiast to poznają i wtedy, mówiąc najkrócej, nici z zabawy.

- I takie podejście do ludzi jest receptą na sukces?
- Nie wiem, ale bardzo mi żal ludzi, którzy stojąc na scenie, wierzą, że ich program jest w stanie zmienić cały istniejący system, a on jest artystą, który przybył z misją posłanniczą.

- Przed pana przyjazdem do Rzeszowa, niektórych mieszkańców miasta ogarnął jakiś amok czy szał. Wszyscy chcieli kupić bilety na pana koncert, a teraz - po koncercie, każdy chciał z panem porozmawiać, zrobić zdjęcie.
- Takie wieści mile łaskoczą każdą komórkę mojej próżności. Nie ukrywam, że bardzo mnie to cieszy. A tak zupełnie poważnie, to powiem jedno. W czasach, gdy na występy artysty nie przyjeżdżają autokary z wycieczkami i bilety nie są rozdawane w zakładach pracy, wysoka sprzedaż biletów jest bardzo ważna, jeżeli nie najważniejsza. I tu nie chodzi o pieniądze, ale o miernik popularności, jakim jest frekwencja podczas koncertu. Kiedyś zdarzyła mi się śmieszna sytuacja. Przed występem "konik" chciał mi sprzedać bilet na mój koncert.

- Ciekawe, jak to było?
- Przyjechałem przed halę, gdzie miałem występować. Miałem na głowie czapeczkę, byłem pochylony przy samochodowym bagażniku. Podchodzi do mnie chłopak i ściszonym głosem pyta:- Bilety na Dańca pan kupi? Zareagowałem błyskawicznie. Zmieniłem głos i pytam: - Po ile. - Pięćset - pada odpowiedź. - Jak dla mnie, to za drogo - odpowiedziałem i wsiadłem do samochodu.

- Nie chciał się pan ujawnić?
- Nie, wydawało mi się to niepotrzebne. Ale to są rzeczy, o których artysta może tylko marzyć, a nie sadzę, by można było się o to modlić. Byłby to szczyt bezczelności. On tam na górze ma tyle ważnych spraw na głowie, więc dlaczego miałby spełniać prośby jakiegoś artysty, który prosi o nadkomplety?

- Co pana łączy z Rzeszowem?
- Bardzo wiele. Przecież moje rodzinne strony to Wielopole Kantorowe, w Ropczycach chodziłem do liceum, a w Rzeszowie pod słynnym pomnikiem spotykałem Się z moją sympatią z Jarosławia. To były piękne czasy. A teraz dziękuję Bogu, że mogę zagrać w moim ukochanym Rzeszowie i mówię to bez żadnej wazeliny. Kiedyś, jeszcze jako uczeń, przychodziłem do filharmonii na koncerty. Wydawałem wszystkie oszczędności na kabaret Jacka Federowiecza, Janka Kobuszewskiego.

- Czyli spędził pan tutaj swoją młodość.
- Tak. Pamiętam, że dzięki mojej drugiej pasji, czyli piłce nożnej, była możliwość przeniesienia się do Technikum Budowlanego i gry w zespole Stali Rzeszów. Wydawałem ostatnie pieniądze, by móc pojechać na mecze żużlowe Stali.

- Jak pan sobie radzi z popularnością, czy ona nie męczy?
- Powtarzam to we wszystkich wywiadach. Jeżeli znajdzie się ktoś, kto udowodni mi, że uciekłem choć przed jednym widzem, funduję wielką nagrodę. Spotkania z widzami to najmilsza rzecz na świecie.

- Jestem zaskoczona, ale muszę zapytać skąd decyzja, by zachowywać się właśnie w ten sposób, przecież mógł pan od samego początku być oschły i nieprzystępny.
- Już mówiłem, że moją drugą wielką pasją jest piłka nożna i stąd to się wzięło. Każdy piłkarz może dostać kartkę za niesportowe zachowanie. I ja jestem takim piłkarzem, nie pozwolę sobie na czerwoną kartkę.

- Kocha pan swój zawód, a czy jest rzecz która chciałby pan zrealizować, ale jeszcze nie było ku temu okazji.
- Marzyłem o tym, by grać w piłkę nożną w reprezentacji Polski lub żeby być trenerem. Ale mi przeszło. Marzę o tym, by mieć swoją audycję radiową, ale nie taką, by opowiadać o tym, jak minęły wakacje, ale by wytykać palcami niektóre bzdurne decyzje wydawane przez ludzi na wysokich stołkach. Chciałbym, by władza bała się tej audycji, a zwykli "zjadacze chleba" kochali ją za to, że dzięki niej zostało coś naprawione, załatwione, zrobione.

- Tego więc życzę i dziękuję za rozmowę.
© maj 2001 Kucica
webmaster
© 2002 Kucica