Jan Ptaszyn - Wróblewski i Kucica

Jan Ptaszyn - Wróblewski

Mój instrument jest płci męskiej

a "Halka" wisi na sznurze

- W oficjalnych informacjach na pana temat, jako data debiutu widnieje rok 1965.
- Może oficjalnie tak, jednak wcześniej było sporo nieoficjalnego hałasu, ale ja go nie liczę.

- Czy pamięta pan wszystkie swoje jubileusze?
- Nie cierpię jubileuszy. Taki oficjalny, z hałasem, odbył się na szczęście tylko jeden, ale już nie pamiętam z okazji "ilolecia" pracy na scenie. Proszę mi wierzyć, nie znoszę takich uroczystości i staram się ich unikać. Wolę, gdy jest to koncert, a nie jakieś "kombinowane monstrum", gdzie patrzą na człowieka, jak na jakiś zabytek, który należałoby przywalić szpilką do tabliczki i zamknąć w klatce.

- Podczas naszego pierwszego spotkania, przyznał się pan, że pańskie opracowanie "Halki" Moniuszki wynikało z tego, że... lubi pan damską bieliznę. Czy coś się zmieniło?
- Nie, w tej materii nic się nie zmieniło, a szczerze i poważnie mówiąc, dzisiaj nie jestem w stanie sobie przypomnieć, dlaczego tak naprawę zabrałem się za "Halkę". Projekt lągł się bardzo długo. Pamiętam, że pierwsze "halkowe przymiarki" robiłem jeszcze w latach sześćdziesiątych. Marzyło mi się, że stworzę orkiestrę jazzową. Parę razy ten projekt nieomal dochodził do skutku, potem okazywało się, że - jak to w Polsce - tego rodzaju przedsięwzięcie jest za drogie. Kiedyś wreszcie trzeba było dokonać cięcia i zrobić to na sześć osób. W tej chwili okazuje się, że nawet ten sześcioosobowy zespół jest za drogi dla większości klubów. Więc na razie projekt został zawieszony...

- "Halka" została schowana do szafy...
- Może nie do szafy, ale suszy się na sznurze.

- Wiem, że pierwszy instrument, na którym pan grał, nie należał do pana.
- Jest to dość skomplikowana historia. Pierwszy instrument, na którym grałem był mój, z racji tego, że chodziłem do szkoły muzycznej, ale był to klarnet, o którym bardzo szybko zapomniałem. Natomiast pierwszy saksofon był pożyczony z uczelni. Wtedy były "dziwne zwyczaje", że politechnika miała swoją orkiestrę i cały zestaw instrumentów do wypożyczania dla tych osób, które w tej orkiestrze grały. W tej chwili jest to prawdopodobnie nie do pomyślenia. Wypożyczyłem sobie taki "tenorek", po pewnym czasie go oddałem, bo mi ten instrument nie pasował, natomiast okazało się, że w pokrowcu na saksofon był także schowany klarnet. Wyjąłem go więc z pokrowca i nigdy nie oddałem, bo "papierek" podpisywałem przecież tylko na saksofon. Ale żeby sprawiedliwości stało się zadość, bo klarnet mi nigdy nie leżał, oddałem go jakiemuś początkującemu muzykowi, którego nie było stać na instrument.

- Często muzycy personifikują swoje instrumenty. Mówią o nich jak o kochankach, przyjaciółkach, nazywają "kochanie", "skarbie". Czy pan także tak mówi do swojego saksofonu?
- Nie, ja tego nie mam. Mój instrument jest prawdopodobnie płci męskiej, ponieważ jest to niebywały drań, który potrafi robić niezłe "psie figle", a to mu klapka odskoczy na jakimś koncercie, a to nie wiedzieć czemu nie ma ochoty grać, więc koniec końców zmuszam go do tego. Można więc powiedzieć, że "walczymy" ze sobą, ale jest to walka z dużą dozą sympatii.

- Pamiętam, że kiedyś mama pokazała mi pana w jednej z warszawskich restauracji mówiąc: "popatrz i zapamiętaj, to jest największy muzyk jazzowy".
- Tylko metr pięćdziesiąt, naprawdę są więksi...

- Ale opinia największego i najsłynniejszego muzyka jazzowego ciągle jest aktualna.
- To sprawa gustu. Nie jestem najlepszym muzykiem jazzowym w Polsce. Jest paru kolegów, którzy wiele rzeczy potrafią robić dużo lepiej ode mnie, ale z kolei nie potrafią zrobić paru rzeczy, które potrafię zrobić ja.

- Jeżeli pan tak twierdzi, to zacytuję panu fragment pana biografii znalezionej w Internecie: "Jan Ptaszyn - Wróblewski to doskonały lider prowokujący precyzyjną stylistyką, nienaganną techniką, doskonałymi kompozycjami i niebanalnymi aranżacjami". I co pan na to?
- Nawet nie wiedziałem, że coś takiego o mnie napisano. Jednak nadal twierdzę, że to sprawa gustu. Również mógłbym zacytować kilka zupełnie przeciwstawnych opinii na mój temat. Nie zawsze jest tak ładnie, jak pani to cytuje. Czasami ludzie nie chcą mi wybaczyć, że ja ciągle gram. Ale ja wcale się tym nie przejmuję i jedyne co mnie naprawdę interesuje to fakt, by nie musieć grać czegoś czego nie lubię.

- Co uważa pan za swój największy sukces?
- Właśnie to, że jeszcze nikt mnie z polskiej sceny nie wywalił, choć wielokrotnie próbowano.

- A sukces muzyczny?
- Tego nie da się zmierzyć jakimiś pojedynczymi przedsięwzięciami. Mnie osobiście najbardziej cieszy to, że nie dałem się ogłupić i nie pracowałem nad rzeczami, które mi nie odpowiadają i nie jestem do nich przekonany. Zawsze udawało mi się grać coś, co sprawiało mi przyjemność. Wydaje mi się, że jeżeli komukolwiek w życiu udaje się robić coś, co mu sprawia przyjemność, to jest to człowiek wygrany. Przeciętny Polak nienawidzi swojej pracy i jest chory, gdy musi pracować. Oddycha swobodnie, gdy skończy robotę. Ja natomiast odwrotnie - lubię to, co robię.

- Czyli kocha pan wyjazdy, koncerty, grę...
-Wyjazdy coraz mniej, ale to tylko z powodu sytuacji jaką coraz częściej fundują nam “nasi kochani kierowcy". Kiedyś powiedziałem, że w dowodzie osobistym powinienem mieć wpisany zawód “kierowca zawodowy", gdyż na każdą godzinę grania przypadają cztery godziny jazdy. Natomiast jeżeli chodzi o koncerty, próby, prace przygotowawcze to jest to czysta przyjemność.

- Jeden z muzyków powiedział kiedyś podczas wywiadu: ja nie gram instrumentem, ja gram mózgiem...
- No, aż tak to się nie da. Trzeba jednym i drugim, a poza tym jest jeszcze trzeci element. Nie potrafię określić, co to jest. Powiedzieć “serduszkiem" byłoby lekką przesadą, bo to się inaczej kojarzy, z jakimiś lirycznymi odczuciami. Jest to chyba odczuwanie muzyki przez skórę. I kto wie, czy w przypadku jazzu to właśnie ten element nie jest najważniejszy i nie powinien mieć pierwszeństwa.

- Życząc nadal wspaniałych koncertów i jak najdłuższej pracy dziękuję za rozmowę.
© czerwiec 2003 Kucica
webmaster
© 2002 Kucica